piątek, 29 maja 2015

Misja Tułacz 2 #02 - w stronę Włoch zmierzam


Zdomu Evelynn wyruszyłem wcześnie rano w kierunku autostrady. Łóżko przyciągało mnie z siłą kowala, ale musiałem się ruszyć, bo do Afryki parę tysięcy kilometrów. Drzwi zostawiłem otwarte, bo pożegnałem się z moją hostką poprzedniego wieczoru. Wyszedłem w ciemną, jeszcze noc, choć miał być cudny, lichtensztajski poranek.

Poszedłem jak mi się zdawało w dobrym kierunku, tj. na autostradę do Szwajcarii, ale po jakiś 20 minutach stwierdziłem, że dosłownie nie tędy droga. Poranni kierowcy śpieszący się do pracy niechętnie na mnie reagowali.



Stałem przy jednej z głównych dróg z Shan do Vaduz, jeśli nie jedynej. Nie było znowu, aż tak zimno, bo nie szalał syberyjski mróz, ale ciepło to na pewno nie było. Ubrałem się na cebulkę i miałem na sobie najlepsze (czytaj najcieplejsze ciuchy). Bielizna termoaktywna się sprawdzała, ale musiałem wciąż się ruszać, by jako tako ta krew w żyłach krążyła.

Chłód powoli mnie wykańczał, więc otworzyłem plecak i zacząłem wcinać kabanosy (jeszcze z Bydgoszczy). Zawsze warto coś zjeść, bo jakiekolwiek kalorie grzeją choć trochę. Stałem tak sobie na parkingu przy stacji benzynowej i sklepie spożywczym. Zachciało się ciepłej herbaty w plastikowym kubku, ale na stacji nie było.

Widoki, jak to w Alpach, cudne. Szwajcarskie autostrady są jednymi z najpiękniejszych na świecie.


Podjechała spora ciężarówka z dostawą jakiś warzyw. Facet w sile wieku wyskoczył z kabiny i poszedł otwierać burty. Zapytałem czy mnie podwiezie do Vaduz. Nie zgodził się. Lekki wkurw. Krzyknął nawet, żebym stanął dalej od jego ciężarówki. Debil. Czekam i czekam przy tej drodze machając kciukiem do nadjeżdżających mi aut. Wytrwale, bo już 40 minut w tym samym miejscu. O! Dostawa pieczywa. Znowu próbuję. Kolejna odmowa. Kierowca nie rozumie idei autostopowania. Kiedy mówię mu, że jadę do Afryki patrzy na mnie jak na debila.


W końcu pojawiła się życzliwa para, która akurat jechała do pracy. Wzięli mnie do środka przepraszając, że mogą mnie podwieść jedynie kilkanaście kilometrów. Dobre i to. Trafiłem w miejsce obok przystanku autobusowego, gdzie kilka dni wcześniej życzliwy, bogaty Hindus kupił mi bilet i dzięki niemu nie musiałem spacerować do Vaduz. Teraz też miałem trochę szczęścia, bo kolejni kierowcy podwozili mnie, co prawda jedynie o kilka kilometrów, ale zawsze do przodu.

Trafiłem w końcu w miejsce, gdzie Liechtenstein już się kończył. W międzyczasie zrobiło się jasno, bo chyba było mocno po ósmej. Cieplej się za to nie zrobiło i twarz miałem zapewne czerwoną jak bezdomny. Nie miałem się gdzie schować, bo wszystkie sklepy jeszcze pozmykane. Droga zapełniona samochodami, ale zabrać nikt nie chciał. Nawet już mi się odechciało przeklinać i tylko liczyłem, że trafię na jakieś ogrzewane auto bezpośrednio do Włoch. Nie zapowiadało się jednak.

Wsiadłem do autobusu, a jako, że byłem jedyny na tym przystanku to kupiłem bilet, bo wsiadało się przy kierowcy. Bilet kosztował 3,5 franka i był chyba najdroższy przejazd miejską linią ever w stosunku do długości trasy. Przejechałem dosłownie kilka minut i bum, koniec trasy. Byłem już w Buchs. Mogłem wsiąść jakieś pół godziny wcześniej na dworcu w Vaduz, ale nieznajomość mapy się mści zawsze.

Na autostradzie nie zatrzymał się nikt przez chyba dobre 45 minut. Chyba muszę poważnie pomyśleć nad zakupem jakiś jaśniejszych ciuchów, bo granatowo-czarny strój chyba nie budzi zaufania. W końcu trafiłem na gościa, a raczej on na mnie, który jechał tą samą trasą, którą zamierzałem pokonać. Młody facet był obywatelem Liechtensteinu, ale na stałe mieszkał w Berlinie. Pojechał raz motorem ze Szwajcarii do Senegalu. Cała trasa super, ale niefortunnie w Dakarze miał wypadek i rozwalił i nogę i motor. Pogadaliśmy sobie nieco o Afryce i niestety, ale on musiał mnie wysadzić, bo jechał w inną stronę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz