środa, 27 sierpnia 2014

MISJA TUŁACZ: Negocjacje o czwartej nad ranem (Hyderabad, Indie)








Gdy wylądowałem nad ranem w Hyderabadzie poczułem się całkowicie obco. Z resztą nie pierwszy raz w Indiach. I to prawda co znajomy powiedział mi przed podróżą. "Niezależnie, gdzie byłeś i czego nie widziałeś, Indie ciebie zaskoczą i minie trochę czasu zanim się do nich przystosujesz."

dworzec w Hyderabadzie
Do tego miasta w samym środku Indii trafiłem bardzo wcześnie rano. Za wcześnie. Bynajmniej dla mnie, bo na zegarku leniwie pojawiała się dopiero czwarta nad ranem. Ja pierd... pomyślałem sobie. Nie miałem zabookowanego żadnego miejsca, ale pomyślałem sobie, że poratuje mnie po prostu jakiś taryfiarz. Mój genialny plan okazał się jednak średni w praktyce... a było to tak:
park w okolicach hotelu

Okolice dworca
Gdy o świcie wyszedłem na plac przed dworcem, na mój widok rzucili się wyrwani ze snu kierowcy małych okurzonych motoriksz. Dwóch z nich przekrzykiwało się cenami, chociaż nie znali nawet miejsca, gdzie chcę jechać. Po chwili zaczęli się szarpać i walczyć o klienta (tj o mnie). Po chwili otępienia ich rozdzieliłem i wybrałem tego pierwszego o "porządnej" twarzy (o ile rikszarz w Indiach może mieć porządną twarz).

Umówiliśmy się, że odpalę mu 200 rupii indyjskich pod warunkiem, że znajdzie mi nocleg za 150-300 rupii. Dla indyjskiego kierowcy moto-pojazdu była to cudowna oferta, a już szczególnie o czwartej nad ranem. Na znak umowy uścisnęliśmy mocno dłonie.

Jednak moja naiwność w negocjacjach szybko zaowocowała żarliwą dyskusją. Kierowca po 2 minutach jazdy zmienił zdanie. Cena niespodziewanie urosła. Złość. Potem opanowanie.
- 200 albo wysiadam!
- Ale sir! ja mam rodzinę!
- Ja też mam! 200!
- W porządku... - odparł smutno taryfiarz, jakbym mu coś zabrał.

W pierwszym hotelu recepcjonista spał na podłodze i powiedział tylko, że wszystkie pokoje są zajęte. Nawet nie wstał z tego koca... Pojechaliśmy dalej. W drugim hotelu, który wyglądał za dobrze aby być tani zawołali 600 rupii. Kierowca stwierdził, że wykonał swoja robotę i chce zapłatę. Jego zdaniem wszystko w mieście jest pewnie zamknięte. Zniecierpliwiłem się po raz drugi już tego ranka:

- Nie znalazłem hotelu tak taniego jak chciałem, więc czemu mam płacić? Umówiliśmy się inaczej.
Okolice hotelu
- Ale sir! Starałem się jak mogłem! - zawył rikszarz.
Starał się jak mógł? Jego zaangażowanie oceniłbym na średnio-umiarkowane. Rikszarz po prostu wyrzucił mnie przy drugim najbliższym hotelu i tyle. Nie dałem za wygraną. Poprosiłem ich o 5 minut zastanowienia...
Wyszedłem na zewnątrz.. Było przyjemnie chłodno i liczyłem, że to świeże powietrze przyniesie również świeże pomysły. Nie przyniosło, więc wróciłem do środka. Niespodziewanie recepcjonista, który okazał się właścicielem, zaproponował mi obniżkę do 300 rupii. Zgodziłem się. Udało się! Niby nadal drogo, ale rikszarz cudem "zrobił robotę". Ucieszyłem się jak głupi z miejsca w świetnym hotelu i z tego, że zapłacę połowę stawki. Kierowca pokiwał z przejęciem głową komentując z hotelarzem, że pewnie jestem jakimś nienormalnym, zachodnim turystą skoro wykłócam się o takie ceny i mam huśtawki nastroju.
Selfie w hotelu. Jest splendor.

***

Parę dni później, gdy zagadałem hotelowego boya o papier toaletowy przypomniał mi, że muszę sie nazajutrz wymeldować o trzeciej nad ranem, chyba że przedłużę pobyt. Najpierw momentalnie zalała mnie złość, ale chwilę potem oprzytomniałem. Po co mam się stresować? Bo to pierwsza taka sytuacja kiedy ktoś chce mnie oszukać, naciągnąć na kasę, okpić? Momentalnie wyluzowałem. Ot taka już indyjska turystyka.

- Dlaczego muszę tak wcześnie? Wszędzie check-out jest o dziewiątej najwcześniej!
- Sir! U nas jest o tej samej porze, co meldunek. - odparł nastoletni pracownik.
- Zameldowałem się później niż trzecia, bo wtedy byłem na dworcu.
- Sir! W zeszycie mam wpisane trzecia rano.
Przemyślałem  szybko sprawę.
- Ok. Wymelduję się nad ranem - wydukałem - jak przechowacie mi duży plecak.
Recepcjonista się zdziwił, ale obiecał przechować bagaż.

***

Hurtownia z herbatą
Patrząc z drugiej strony, to na niewielkiej, zielonej karteczce, która leżała na szafce przy telewizorze było wyraźnie napisane, że doba hotelowa trwa tutaj równe 24 h. , a nie np. do godziny dwunastej następnego dnia. Argumenty mi się skończyły. Szkoda, że znalazłem ten mały kawałek papieru dopiero przy porządkach.

CDN!

środa, 20 sierpnia 2014

Wyprawa do kurdyjskiego Iraku (fotki)


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Jak zarabiam w podróży - bitcoiny

Wielu z Was jest pewnie zaintrygowane, w jaki sposób gromadzę swoje pieniądze na podróże. Po za pracą dorabiam sobie na kilka możliwych sposobów, a jednym z nich jest handel kryptowalutami. Brzmi to może nieco enigmatycznie, ale wyjaśniam to poniżej.

O bitcoinie nie trzeba chyba dużo mówić, bo było o tym sporo szumu w mediach, a kto nadal nie wie czym jest, niech lepiej zajrzy tutaj.

Jak zarabiać? Nie jest to trudne, a zasada stara jak świat. Taniej kupić, a potem drożej sprzedać. Ja handluję bitcoinami i litecoinami, ale są inne opcje. Dodaję pouczajacy przyklad z dnia dzisiejszego:

Kupujemy za 1000 PLN litecoiny po kursie 12,6 (kurs w dniu pisania tego tekstu). Wychodzi nam 79,36 litecoinów.



Odsprzedajemy tego samego dnia po upływie dwóch godzin za 13,79 PLN/LTC. Wychodzi nam około 1094,44 zł, czyli 100 zł zysku.

Efekt: zarobilismy stówkę. Calkiem przyjemnie jak na ilosc wlozonej pracy i czasu. Pamiętajmy jednak, że wykresy trzeba obserwować i kurs rośnie, ale i spada. Jeśli ktoś chce się bawić w te gierki, niech najpierw poczyta czym jest ryzyko inwestycyjne.

Przypomina to bardziej giełdę walutowa, aniżeli stabilny handel, więc odradzam to wszystkim szukającym łatwej gotówki.

Część z nich pozyskuję w wyniku handlu bitcoinami. Jest to oczywiście jedna z metod, ale grosz do grosza i będzie kokosza. Ogromny plus takiego zarobkowania jest taki, ze mozna to robic z kazdego zakatka kuli ziemskiej, co też regularnie czynię. Bitcoiny miały być bańką spekulacyjną, ale wygląda na to, że są gorączką złota naszych czasów.

Zainteresowanych zarabianiem na handlu kryptowalutami odsyłam tutaj

sobota, 16 sierpnia 2014

Wyprawa do kurdyjskiego Iraku (część 2)

Jako, że siedzę w Irlandii i moje życie jest obecnie mało podróżnicze wstawiam odgrzewany kotlet, czyli artykuł napisany na podstawie mojej wizyty w Iraku w 2011 roku. Dla niezaznajomionych z tematem: poleciałem samolotem ze Stambułu do Antalyi, a następnie około 1700 km autostopem do Irbil w Iraku. Oto artykuł napisany na bazie tamtejszego wypadu. Tutaj link do pierwszej części.

NUDNO W KURDYJSKIM IRAKU
Irak otrzymał brzydką łatkę niebezpiecznego kraju za sprawą licznych zamachów i wojen. Tymczasem jego północna część to bardzo spokojne miejsce z mozaiką kilku ciekawych kultur. To także podnosząca się z upadku piękna kraina, która skrywa w sobie kilkutysięczną historię.

TEKST I ZDJĘCIA: MATEUSZ BAMSKI
 
Most Dalal
Spożycie napojów wyskokowych jest w kurdyjskim Iraku jest bardzo ciekawą kwestią. Na początku grudnia poprzedniego roku miały miejsce zamieszki. Sprowokowali je przywódcy religijni, którzy nie zgadzali się na istnienie sieci sklepów monopolowych w „kraju muzułmańskich Kurdów”. Zamieszki rozpoczęły się w Zakho 2 grudnia i trwały kilka dni. Szybko przeniosły się do innych miast. Rozwścieczony tłum z okrzykiem „Allah Akbar” niszczył nie tylko sklepy monopolowe, ale również hotele, kawiarnie, kasyna i salony masażu. Większość właścicieli tych punktów stanowili Asyryjczycy i Jezydzi. Straty (wg. Peyanmer News Agency) szacuje się na 12 milionów złotych. Kuryjski wywiad aresztował w związku z tą sprawą 20 osób – członków Islamskiej Unii Kurdystanu. Do dzisiaj spalone kasyna i witryny sklepów wpisują się w krajobraz Zakho i Duhoku. Tymczasem sprzedaż odbywa się nadal, ale nie do końca oficjalnie. Na moich oczach mężczyźni wymieniają butelki dobrej whisky Grant’s na dinary. Mnie informują, że sklep jest zamknięty i nie mogę nic nabyć. Mimo to tego samego dnia było mi dane pić zmrożone piwo.



Handlowa ulica w Zakho.

 
Monopole - niestety nie 24h. Szyldy zdewastowane przez wściekły tłum.
Salon moich gospodarzy.
Jak wiadomo, w każdej kulturze wesele jest wydarzeniem wyniosłym i niezwykłym. Wieczorem zostałem niespodziewanie zaproszony na jedno z nich. Nie posiadałem garnituru, dlatego „moja” iracka rodzina zakupiła mi jeden. Na ucztę udaliśmy się przeludnionym pickupem. Przy wejściu stał uzbrojony w kałasznikow postawny Peszmerg. Aczkolwiek na tej imprezie mile widziany jest każdy. Trzeba przyznać, że bliskowschodnie wesela są bardzo wystawne. Średnia ilość biesiadników w Iraku może sięgać 200-300, a zdarzają się dużo większe. Pomimo sporej liczby gości, gospodarze muszą zapewnić dobry posiłek każdemu. I tak w tym przypadku poczęstowano humusem, baranim mięsem, sałatką fasolowo-pomidorową, burkiem, daktylami, konserwowanymi warzywami... Jedzenie przypomina nieco tureckie posiłki, choć na pewno nie jest tak ostre jak chociażby w Şanlıurfie. Co jeszcze? Najlepsza herbata jaką dane mi było pić. Jej sekretem była mieszanka mocnego wywaru (mieszanki kilku cejlońskich „czajów”) przyprawionego kardamonem. Tymczasem sala weselna wygląda ujmująco. Pomiędzy licznymi stołami biegaj spore gromadki dzieci. Kamerzysta nagrywa tańczącą parę młodą na tle bogato zdobionej sceny. Druga część ekipy wypuszcza bańki mydlane i dym, które  tworzą wraz z kolorowymi światłami niepowtarzalny spektakl. Popularnym tańcem jest asyryjska Khigga, która może kojarzyć się nieco z grecką zorbą. Na przyjęciu muzyka oszałamia rytmicznym biciem bębnów i nie cichnie niemal nigdy. Zdarzają się też popowe kawałki lokalnych gwiazd np. Chopy Fatah. Miałem (nie)szczęście otrzymać propozycję poślubienia jednej z  (pięknych!) córek asyryjskiego właściciela sklepu z odzieżą. Niestety musiałem grzecznie odmówić, by udać się do kolejnego miasta.

Tak wygląda podest młodej pary podczas chrześcijańskiego wesela.
Erbil znane też pod nazwą Irbil, Arbela, Hewrel czy Arbil jest stolicą irackiego Kurdystanu. To liczące ponad milion ludzi miasto może zaskoczyć swoją nowoczesnością i zacofaniem naraz. Miałem ogromnego farta, bo jechałem tam 6 h w towarzystwie… kurdyjskich posłów. Tym samym z każdym razem żołnierze przepuszczali nas bez żadnej kontroli, a mnie witali jak vipa. Główne atrakcje miasta to:  do niedawna zamieszkana Cytadela mająca ponad 6 tys. lat oraz usytuowany przy niej bazar. Ponadto Wielki Meczet zbudowany za tureckie pieniądze oraz zabytkowy cmentarz. Po za tym park Abdul Rahmani. Znajdowało się tam centrum dowodzenia Saddama Husejna. Jak się dowiedziałem jest to jeden z największych parków na świecie. Nieopodal niego znajduje się „English Village” czyli dzielnica cudzoziemców. Głownie zamieszkiwana przez delegacje zagranicznych firm. Sklepy monopolowe, wbrew moim wcześniejszym obserwacjom są tu zaopatrzone doskonale – trunki z Rosji, Korei, Japonii, Węgier… i Polski. W Ebril Istnieje cały wachlarz hoteli od obskurnych klitek po luksusowe kilkugwiazdkowe kurorty.  Razi jednak brak rozrywek, bowiem w metropolii są tylko dwa czynne bary. Jeden z napotkanych Turków, który pracował tam w firmie budowlanej powiedział krótko: „Irak to ciekawe miejsce, ale… niezwykle tu nudno.” Ludzie są tu niezwykle mili i gościnni. Nawet groźnie wyglądający dumni Peszmergowie w swych narodowych strojach czy kobiety zakryte burkami. Ogólnie, z całą pewnością mogę napisać, że iracki Kurdystan ma wystarczającą infrastrukturę oraz olbrzymi potencjał. Innymi słowy jest gotowy na przyjęcie turystów, którzy na razie niechętnie odwiedzają te mezopotamskie ziemie. Warto dodać, iż flaga irackiego Kurdystanu zawiera słońce, które jest symbolem „lepszego, dostatniego jutra”.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Wyprawa do kurdyjskiego Iraku (część 1)

Jako, że siedzę w Irlandii i moje życie jest obecnie mało podróżnicze wstawiam odgrzewany kotlet, czyli artykuł napisany na podstawie mojej wizyty w Iraku w 2011 roku. Dla niezaznajomionych z tematem: poleciałem samolotem ze Stambułu do Antalyi, a następnie około 1700 km autostopem do Irbil w Iraku. Oto artykuł napisany na bazie tamtejszego wypadu.

NUDNO W KURDYJSKIM IRAKU
Irak otrzymał brzydką łatkę niebezpiecznego kraju za sprawą licznych zamachów i wojen. Tymczasem jego północna część to bardzo spokojne miejsce z mozaiką kilku ciekawych kultur. To także podnosząca się z upadku piękna kraina, która skrywa w sobie kilkutysięczną historię.

TEKST I ZDJĘCIA: MATEUSZ BAMSKI

Herêmî Kurdistan, czyli autonomiczna część północnego Iraku to obecnie niemal samodzielny region. Pierwsze prawa Kurdowie otrzymali od irackiego rządu po latach walk w 1970 roku. Aczkolwiek realną swobodę uzyskali dopiero trzydzieści lat później. Obecnie Iracki Kurdystan nie jest wciąż oficjalnie uznany za niepodległy. Ludzie mówią głównie tu trzema językami: kurdyjskim, arabskim i asyryjskim (neoaramejskim). Populację szacuje się na około 4,5 miliona.
Tak. To radiowóz.

Do kurdyjskiej części Iraku jako obywatele kraju członkowskiego UE możemy wjechać bez wizy na okres 10 dni. Nie jest to informacja zbyt rozpowszechniona. Nie wiedzą o tym, o dziwo Iraccy konsulowie w Stambule. Tymczasem jedyne co potrzebujemy to ważny paszport. Granicę pokonałem rozklekotanym mini-busem, który stanowił taksówkę. W Silopi właściwie naganiacze znajdują nas sami. Szczęśliwie miałem okazję pojechać za darmo dzięki mojej jasnej karnacji. Przyznam, że w Europie nigdy nie spotkałem tak uprzejmego taryfiarza. Tym miłym akcentem przywitałem się z zakurzoną ulicą nieopodal wjazdu do miasta Zakho.
Wokół etymologii krąży wiele teorii. Jedna z nich głosi, że powstała od aramejskiego słowa „Zakhota” oznaczającego zwycięstwo. Inna zaś mówi, że nazwa pochodzi od kurdyjskiego „Zey- Khowin”, czyli „rzeki krwi”. Tak, czy inaczej prawdopodobnie odnosi się do bitwy, w której Rzymianie pokonali Persów. Zakho jest niewielkim miastem z populacją na poziomie około 200 tys. Znajduje się tu m.in. most Delal, który nie wiadomo jak zbudowano (bez użycia maszyn). Przed laty była tu też baza „Safe Heaven” utworzona przez brytyjskie i amerykańskie siły celem zapewnienia ochrony lokalnej ludności. Mieszają się tutaj Jezydzi, nieliczni Żydzi, chrześcijańscy Asyryjczycy czy muzułmańscy Kurdowie. Dlatego też Zakho jest zwane Jeruzalem Iraku.

Granica turecko-iracka.

Lokalna piekarenka/cukiernia.


Lokalny sprzedawca, którego imienia nie pamiętam. W wolnym czasie studiował z zapałem biblię.
Religijne elementy w sypialni moich gospodarzy.
Patrząc na ekonomię kraju warto omówić kilka spraw. Po pierwsze - ogromny import z Turcji. Codziennie na przejściu granicznym Ibrahim Khalil nad Khaburem (Tygrysem) pojawia się ponad tysiąc nowych ciężarówek. W sklepach spożywczych praktycznie 90% produktów (po za pieczywem i wodą) stanowią tureckie, libańskie i irańskie wyroby. Rzeczą, na którą warto zwrócić są niesamowicie niskie podatki. Przykładowo o benzynie mówi się, że jest „tania jak woda” (około 1,75 PLN). Do tego rządząca partia obiecuje każdemu cudzoziemcowi, który poślubi obywatela Iraku darmowe dostawy m.in. ryżu, kasz, sera. Minusem są zaś częste przerwy w dostawie prądu trwające po kilka godzin. Całe państwo wygląda praktycznie jak wielki plac budowy. Chodząc po miastach możemy mieć wrażenie, że spacerujemy po planszy z gry SimCity, gdzie na każdym roku powstaje coś nowego. Ulice bardzo często mają kilka pasów (nawet do pięciu!). Ich jakość nie jest też wcale najgorsza. Właściwie kilka odcinków jezdni wyglądało znacznie lepiej niż „polskie szosy”. Na chwilę obecną nie ma jeszcze rozwiniętego transportu publicznego w postaci autobusów. Alternatywę stanowią jednak wszędobylskie taksówki. Generalnie rzecz biorąc mnóstwo inwestycji i szybki rozwój pompowany naftowym bogactwem przyprawia o zawrót głowy. Wszystko za sprawą rządu Barzaniego którego „kochać muszą wszyscy”. Z jednej strony wiele mądrych reform np. próba wprowadzenia angielskich napisów w miejscach publicznych. Z drugiej nie można oprzeć się wrażeniu, że ropa jest sprzedawana zbyt nierozsądnie i za szybko. Tymczasem na ulicach chyba każdy napotkany samochód dysponuje silnikiem z pojemnością co najmniej 2 litry. Nierzadko można i spotkać większe maszyny. Królują azjatyckie marki tj. Kia, Toyota czy Hyundai. Samochody i elektronika są tu zdecydowanie tańsze w porównaniu z sąsiednią Turcją.

Regał z herbatami w sklepie.
Hasło Irak wywołuje wiele, często mylnych skojarzeń tj. strach i przerażenie. Tymczasem północ Iraku mogłaby konkurować o tytuł najbezpieczniejszego miejsca na Ziemi. Wszystko za sprawą ogromnej liczby patroli, które dzień i noc pilnują porządku publicznego. Uzbrojeni żołnierze stoją właściwie przy każdej państwowej instytucji, a policjanci spacerują po ulicach nierzadko w  grupie 3-4. funkcjonariuszy. Przy wjeździe i wyjeździe z miast znajdują się checkpointy, przy których czasami możemy zostać szczegółowo skontrolowani. Często można też spotkać „drogówkę”, która zatrudnia ogromne rzesze obywateli. Wypadki drogowe nie są rzadkością, ale nie jest to zatrważająca liczba. Natomiast zatrważające mogą być normy przechowywania żywności, a właściwie ich brak. Przestałem zajadać się baranimi kebabami, kiedy w nocy zauważyłem rzeźnika rzucającego zakrwawione mięso z ciężarówki na beton. Po za tym, jeśli będziemy się kierować zdrowym rozsądkiem, trzymać wyznaczonych tras, podróżować w grupie bardzo prawdopodobne, iż nasza wyprawa będzie bajeczna. Oczywiście nie trzeba wspominać o pomyśle wyjazdu do Mosulu czy Bagdadu, który zdecydowanie jest śmiertelnie ryzykowny. Niebezpieczeństwo związane z podróżą do Iraku to głównie wjazd od strony Turcji. W okolicach Cizre i Hakkari odbywa się bowiem walka pomiędzy bojówkami PKK, a turecką armią. Erbil jest jednak doskonale połączone lotniczo z resztą świata, zwłaszcza ze Stambułem.


czytaj dalej

niedziela, 10 sierpnia 2014

Przykładowe ceny w Indiach – część 2


Czy Indie naprawdę są tak tanie? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami po przestudiowaniu wykazu przykładowych cen na dole. Zachęcam też do przejrzenia ostatniego postu w tym samym temacie.
Zacznijmy od tego, że walutą w Indiach są rupie indyjskie (symbol INR, Rs lub ). Dla uproszczenia przyjmijmy, że 100 rupii to 5 zł. Kurs ten nieznacznie się zmieniał na przestrzeni ostatnich lat. W ostatnim poście, gdy liczyłem ceny proporcje walut były nieco inne. Stąd małe różnice.

Warto kupować w takich miejscach, nie tylko ze względu na ceny.




Jedzenie:
Coś w rodzaju chleba – 25 (1,30 zł)
1 kg jabłek  – 130 (6,66 zł)!
1 kg ryżu – 45 (2,30 zł)
1 kg pomidorów  – 28 (1,44 zł)
1kg piersi z kurczaka – 170 (8,70 zł)
1 kg ziemniaków – 22 (1,12 zł)
tuzin jajek– 50 (2,56 zł)
obiad w restauracji:  – 100-900 (5-46 zł)
kanapka kupiona na dworcu – 12 (0,62 zł)
english breakfast – 120 (6,14 zł)

Przy domowym gotowaniu można mieć zajebistą i smaczną dietę w granicach 200 rupii dziennie (10 zł).

Alkohole:
Butelka wina – 475 (24,30 zł)
Za ten posiłek około 2zł na stacji kolejowej.

Odzież:
Para jeansów Levisa – 2100 (107,50 zł)
Buty skórzane męskie markowe – 1900 (97 zł)
Para nike’ów – 3140 (160,82 zł)
Letnia sukienka – 2000 (102,43 zł)

Koszty najmu w średniej wielkości mieście:
Kawalerka w centrum – 10500 (538 zł)
Kawalerka poza centrum – 10500 (538 zł)
Mieszkanie m3 centrum – 25200 (1290 zł)
Mieszkanie m3 poza centrum – 15100 (773 zł)

Transport:
Bilet normalny komunikacji miejskiej – 15 (0,76 zł)
Bilet miesięczny – 590 (30,21 zł)
1 litr benzyny – 76 (3,89 zł)
                   
Pamiątki:
Breloczek z Khajuraho – 20-200 (1,02-10,24 zł)
Zestaw kart kamasutry – 75 (3,84 zł)

Metr kwadratowy tego materiału kosztował 60 INR (3,07 zł).
Inne:
Karnet miesięczny na siłownię lub fitness – 1200 (61,46 zł)
Kort tenisowy w dużym mieście 1h – 320 (16,40 zł)
Bilet do kina – 200 (10,24 zł)

Dla przypomnienia:
Należy tu się odpowiedni komentarz. Ceny w Indiach zależą często w dużym stopniu od naszej siły targowania się. Całkiem normalną rzeczą na miejscu może okazać się fakt, że butelkę wody kosztującej normalnie 15 , będą nam chcieli sprzedać za 50 . Podsumowując: przejazdy są niesamowicie tanie (zwłaszcza pociągi), żywnośc relatywnie tania, natomiast noclegi w zależności od miasta).
Mój dzienny budżet wynosił około 1000 z uwzględnieniem biletów "pkp", noclegów i żarcia. Zupełnie nie rozumiem internetowego mitu o "wspaniałych noclegach" za 100 ... Myślę, że życie w Indiach należy do tanich jeśli ma się zachodnią pensję.
Czy nie macie wrażenia, że część cen jest podobna do polskich?...

środa, 6 sierpnia 2014

Jabandżi, czyli Polak w mieście kebabów (książka!)

Aloha! Sporo było zamuły na blogu, ale podaję powodu czemu nie miałem czasu na pisanie. Odpowiedź jest prosta, ponieważ pisałem w tym czasie coś innego. Wczoraj wieczorem otrzymałem pozytywną informację, że wszystko jest gotowe. Właśnie spełniłem jedno ze swoich życiowych marzeń i napisałem książkę. Jabandżi powstało na bazie moich zapisków z pseudopamiętnika, który prowadziłem podczas, gdy mieszkałem w Stambule. Ten okres pozostanie na pewno jednym z najprzyjemniejszych, niezwykłych i zaskakujących epizodów w moim życiu. Proces wydawniczy trochę trwał i książka nie "urodziłaby się", gdy nie pomóc wielu osób. W tym wypadku podziękowania należą się w większej mierze panu Dannemu oraz grupie moich znajomych, która mnie nieustannie wspierała podczas pisania. Na chwilę obecną siedzę zagranicą, ale na prawdopodobnie na jesień będzie jakieś spotkanie autorskie

O czym to wszystko? Najlepiej odda to chyba tekst z okładki:

Tak, to wygląda. Jabandżi.
Mateusz Bamski jako podróżujący artysta, mógłby opowiedzieć o setkach swoich przygód i ludziach, których spotkał na swojej drodze, odwiedzając kilkanaście europejskich krajów oraz Indie, Filipiny, Japonię, Irak, Malezję czy Turcję. Jabandżi jest jednak opartą na autentycznych wydarzeniach, sentymentalną opowieścią o rocznym wolontariacie w wielomilionowym Stambule, który zmienił życie i postrzeganie rzeczywistości przez głównego bohatera.

Dzięki tej książce, można zrozumieć, że prawdziwy świat to nie film akcji z nawoływaniem imama do modlitwy w tle. Prawdziwy świat to chwile zadumy w tureckim domu starców, krzyki dzieciaków w szkółce dla irakijskich uchodźców i wszystkie niebezpieczeństwa, które czyhają na nieświadomych turystów i nieostrożne kobiety w multikulturowej metropolii.  Jabandżi jest książką, z której wyrasta maksymalnie autentyczny opis  nie tylko Stambułu, Turków i ich codzienności, ale także naturalnych relacji między pochodzącymi z kilkunastu krajów uczestnikami wolontariatu.

Opisany w książce Stambuł, to miasto balansujące na krawędzi tego co europejskie i tego co azjatyckie, egzotyczne i muzułmańskie. Na własnej skórze odczuwa to też główny bohater, który zakochuje się w pięknej Turczynce


niedziela, 3 sierpnia 2014

Przykładowe ceny w Indiach

Czy Indie naprawdę są tak tanie? Poniżej zamieszczam zestawienie cen, które mi w głowie zapadły. Zacznijmy od tego, że walutą w Indiach są rupie indyjskie (symbol INR, Rs lub ). Dla uproszczenia przyjmijmy, że 100 rupii to 5 zł. Post ten wkrótce zaktualizuję jak tylko przejrzę nieco skrupulatniej swoje zapiski i stare… paragony.


It's all about money baby. Na zdjęciu wymienione około 190 zł.
Jedzenie:
Woda 0,5 l – 15 (0,75 zł)
Woda 1 l – 20 (1,30 zł)
Mirinda 0,5 l – 30 (1,54 zł)
Cappuccino - 70 (3,60 zł)
Główka sałaty – 28 (1,45 zł)
Masala chai –  5-20 (0,25-1 zł)
Chiapati  10 (0,50 zł)
Litr mleka – 40 (2,05 zł)
Omlet z przyprawami – 30-60 (1,53-3,06 zł)
Obiad w knajpie – 70-220 (3,57-11,23 zł)
Samosa w Jodhpurze (1 szt.) – 15 (0,77 zł)
Banany 1kg – 15-40 (0,77-2,05 zł)

mała paczka kardamonu, jednej z najdroższych przypraw świata – 27 (1,38 zł)



To śniadanie kosztowało 150 र (7,66 zł)
Alkohole:
Piwo Kingfisher 650 ml – 75-220 (3,80-11,25 zł)
Wódka Romanov – 175 (8,93 zł)
Wódka Magic White  - 190 (9,70 zł)

Odzież:
Sandały na bazarze w Bombaju - 250-350 (13-17 zł)
Kolorowa chusta – 75 (3,83 zł)

Noclegi:
Bombaj: łóżko w 20osobowej sypialni, wspólne prysznice - 315 (16 zł)
Khajuraho: przytulny, dwuosobowy pokój z łazienką, wifi - 315 (16 zł)
Agra: najgorszy pokój „hotelowy” jaki kiedykolwiek widziałem -350 (17,86 zł)

Transport:
Pociąg: Bombaj – Jodhpur ok. 1000 km, klasa sleeper - 466 (23,78 zł)
Pociąg: Jodhpur – Agra ok. 550 km, klasa sleeper - 366   (18,68 zł)        
Pociąg: Agra – Khajuraho ok. 400 km, klasa sleeper - 301   (15,36 zł)
Pociąg: Jhansi - Hyderabad ok. 1100 km, klasa sleeper - 586   (29,90 zł)
Pociąg: Hyderabad – Ernakulam ok. 1100 km, klasa sleeper - 571   (29,13 zł)
Taxi start - 30-50 (1,50-2,50 zł )
Taxi kilometr - 16-20 (0,80-1,30 zł)
Taxi: z bazaru na dworzec  Jodhpurze z prośbą o mega prędkość bo śpieszyłem się na pociąg - 200   (9,18 zł)
Taxi: z dzielnicy Andheri na dworzec Mumbai Central - 250   (12,76 zł)
Taxi: z dworca w Khajuraho do miasta - 100   (5,10 zł)
Taxi: z dworca Ernakulam do miasta - 100 (5,10 zł)
Wynajęcie skutera na dzień - 220 (11,20 zł)

Wejściówki:
Kompleksy świątyń Kamasutry w Khajuraho - 250 (12,76 zł)
Wstęp do słynnego Tadż Mahal - 750 (38,27zł)      
                    
Kosmetyki:
Mydło – 20-100 (1,30-6,5 zł)
Paczka chusteczek - 10 (0,65 zł)


Samosa - pyszne, pikantne "ciastko" za około 20 र (1,02 zł)



Inne:
Kafejka internetowa 1h – 20 (1,30 zł)
Paczka papierosów Marlboro – 120 (6,30 zł)
Hinduskie, liściaste papierosy „bidi” – 20 (1,02 zł)
Paczka kadzidełek – 20 (1,30 zł)
Paczka „ekskluzywnych” kadzidełek – 120 (6,30 zł)

Wstęp do tego kompleksu świątyń, to wydatek z rzędu około 12 zł.


Należy tu się odpowiedni komentarz. Ceny w Indiach zależą często w dużym stopniu od naszej siły targowania się. Całkiem normalną rzeczą na miejscu może okazać się fakt, że butelkę wody kosztującej normalnie 15 र, będą nam chcieli sprzedać za 50 र. Podsumowując: przejazdy są niesamowicie tanie (zwłaszcza pociągi), żywnośc relatywnie tania, natomiast noclegi w zależności od miasta).

Mój dzienny budżet wynosił około 1000 र z uwzględnieniem biletów "pkp", noclegów i żarcia. Zupełnie nie rozumiem internetowego mitu o "wspaniałych noclegach" za 100 र...