środa, 9 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 1 (Khajuraho, Indie)



Dziewczyna w sari

Wieczorem, gdy w pociągu zrobiło się cicho, pusto i ciemno czułem, że jestem u kresy podróży. Zza sąsiedniego przedziału usłyszałem wtedy w ciemności damski głos:

- Hej! Jestem tutaj…
- Hę? – zdziwiłem się.
- Po ile kupiłeś tę samosę?
- Co?

Dopiero po chwili zrozumiałem skąd dociera głos. Obejrzałem się w tamtą stronę i zobaczyłem dziewczynę siedzącą po turecku na dolnej pryczy. Siedziała tak w obszernych szatach, które kolorystycznie przypominały mundur żołnierza Bundeswehry. Wyglądała nieco mistycznie w tym półmroku w dziwnej pozie. Podróżowała sama, co nieco mnie zdziwiło.
 
Francesca, bo tak miała na imię dziewczyna włóczyła się po Indiach przez parę miesięcy, chociaż, jak wspomniała mieszka od jakiegoś czasu w Jaipurze, gdzie pomaga prowadzić jakiś charytatywny ośrodek wraz z kawiarnią. Opowiedziała też kilka historii pokrywających się z moim przeczuciem, jak to kilka "ciapatych" chciało ją zgwałcić. Potem długo mówiła o życiu w Neapolu, Rzymie i o swojej rodzinie i pracy.

Czas przy dyskusji minął niezmiernie szybko i zanim się zorientowaliśmy pociąg dotarł do swej docelowej stacji. Po wspólnej rozmowie, Francesca i ja przypadliśmy ku sobie i stwierdziliśmy, że nie musimy się rozdzielać i znajdziemy razem jakiś hotel. W końcu razem raźniej… Po za tym nie miałem jej serca zostawiać samej bez pieniędzy na pastwę losu w nieznanych Khajuraho. Karma gdzieś nas potem wszystkich dopadnie...

Gdy tylko wyszliśmy na peron dopadło nas kilku hotelarzy i riksiarzy, którzy nie odstępowali nas na krok. Jeden z nich oferował podejrzanie dobrą ofertę. Wspominał o pokoju z wifi, małym ogrodem i … ciepłym prysznicem.

- Ciepły prysznic? – spojrzała na mnie Francesca.

Tu w Indiach, dla backpackera brzmiało to wręcz luksusowo. Ja nie pamiętałem ciepłego prysznica, od momentu wylotu z Polski. Zgodziliśmy się.


Francesca

Ja i tak podświadomie spodziewałem się jakiegoś podstępu, gdy taksówkarz wiózł nas niezmiernie długo… bo dobre 10 minut. Starałem się zapamiętać trasę i nie spuszczałem oka z bagażu. Włoszka zaś nie wyglądała na zestresowaną i gaworzyła z taryfiarzem i naganiaczem z hotelu. Dookoła puste drogi i żadnych większych zabudowań. Odkryłem, ze Khajuraho to jakaś dziura.

Gdy riksza zatrzymała się przed solidną metalowa bramą okazało się, że nikt nas nie oszukał. Hotel, rzeczywiście był tak wspaniały jak nam obiecywano.

Do wejścia poprzez dobrze utrzymany trawnik, prowadził długi chodnik co nadawało hotelikowi wrażenie większego i luksusowego. Dostaliśmy z Włoszką piękny i czysty (sic!) pokój z białą pościelą, łazienką i wyjściem na ganek.

Obraz w naszym pokoju. "A good beggining makes a good ending".
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu na recepcji spotkałem Japończyka, którego dzisiaj rano poznałem na peronie w Agrze. Nie był wtedy zbyt rozmowny i w pociągu nie spotkaliśmy się, bo chyba wolał przespać całą podróż. On zaś zdumiał się jeszcze bardziej. Jako, że wraz z Włoszką było nas już troje „znajomych”, to na stół wylądowała polska żubrówka.

Pan Omaha prezentuje swój japoński przewodnik po Indiach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz