środa, 23 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 3 (Khajuraho, Indie)


Świątynia, gdzieś dalej na wsi.
Po jakimś czasie włóczenia się po kompleksie świątynnym i oglądania kolejnego, niemal identycznego budynku upstrzonego bezwstydnymi posągami postanowiliśmy, że opuszczamy to miejsce i powędrujemy gdzie indziej.

Na bramkach kontrolnych, zaraz przy detektorach metalu, pani ochraniarz oddała Francesce jej paczkę bidi, wyciągając ją z drewnianej szuflady starego biurka.

- Dziękuję – powiedziała grzecznie Włoszka lekko się kłaniając, co nie było dla mnie w ogóle  logiczne wobec jej wcześniejszego wielkiego oburzenia.
Świeży sok z pomarańczy, na który się skusiłem.
 
Gdy tylko opuściliśmy bramę przybytku i przeszliśmy na drugą stronę zaraz otoczyła nas spora grupa ciapatych, marnie wyglądających sprzedawców, dla których tak naprawdę, byliśmy chyba jedynym mięsem w okolicy. Panowie z sektora turystycznego próbowali nam wcisnąć właściwie wszystko: od talii do kart, aż po „jedwabne” koszulki.

Jeden z nich – wąsaty dziadunio – klepnął mnie po plecach pokazując mi jakiś dziwny, metalowy breloczek, który po naciśnięciu symulował kopulację od tyłu. Tak! Dwa małe metalowe, posuwające się ludziki.
- Ha! – zaśmiałem się do faceta, a on uniósł brwi do góry w specyficznym geście.

To co kupujesz? Zastanawiam się. Myślę sobie: tak pewnie! Fenomenalny prezent. Zaraz sobie myślę, komu miałbym to dać. Nie. Facet nie odpuszcza i dalej pokazuje mi jak dwa metalowe ludziki wykonują frykcyjne ruchy. Może taniej? Nie. Dzięki. Dwa w komplecie? Nie. Dzięki. Facet przerywa nagonkę, ale stoi zaraz obok.

Takie "cuda" można znaleźć na ulicy.
Zanim się zorientowaliśmy okrążył nas tłum sprzedawców złożony chyba z dwudziestu osób i każdy chciał nam coś wcisnąć. Pan Omaha i ja chcieliśmy opuścić ten krąg, bo ani ja ani on nie czuliśmy się komfortowo otoczeni przez „wygłodzonych” sprzedawców o cygańskich twarzach czyhających na nasze portfele. Natomiast panna Italianna, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zaczęła opowiadać historie swojego życia i podróży do Indii oraz co jej się podoba, a co nie podoba w Khajuraho, gdzie była co zobaczyła, skąd jesteśmy my, dokąd jedziemy i ile wydajemy pieniędzy na trasie… Szczerze mówiąc zaczęła mnie ta jej zbytnia uprzejmość i otwartość, a może właściwie brak asertywności mocno irytować.
Kolejna...

W Indiach do sprzedawców, jeśli nie chcesz kupować… zawsze krótkie, ale grzeczne „nie” i koniec. Koniec tematu… a nie Włoszka, która wdawała się z nimi w dyskusji, typu skąd jest, gdzie pracuje i jak podobają jej się Indie. Może potrzebowała być wysłuchana? Stać w centrum uwagi? Jedyna mądrą rzecz, którą zrobiła to fakt, że jestem jej mężem. Było to o tyle dobre, bo ktoś z tłumu zaczął się już nieśmiało „oferować”.

Sprzedawcy na początku słuchali jej „pięknej” historii, o tym jak znalazła się w Indiach i jak bardzo zżyła się z tym brudnym, ale fascynującym krajem. Po chwili jednak mężczyźni wrócili do swojej wyuczonej, nachalnej sztuki kupieckiej. 

Wiejska rzeczka, ale woda mało przejrzysta i nie zachęca do kąpieli.



Dom z cyklu WTF? z balkonem?
Skończyło się tak, że kupiłem książkę „Kamasutra: Story of Vatsayayana”, (czy coś podobnego) z myślą o znajomej parze w Polsce. Sytuacja, w której dziwnie wyglądający sprzedawca reklamował książkę przewracając jej strony i pokazując co raz to wymyślniejsze, akrobatyczne seksualne pozycje mi i mojej „żonie” Francescę była dziwna. Po chwili zaczęło mnie to wszystko śmieszyć i kilkunastu Hindusów bez krzty wstydu zaczęło nas wypytywać o nasze sprawy łóżkowe. Czy nam się układa, czy urozmaicamy itd. Ton dyskusji był dziwny. Tak jakby pytali: jak się macie? Wszystko dobrze u rodziny i w pracy?

Pora było spadać z tego dziwnego ulicznego klubiku. Zdecydowanie odbiłem w jedną stronę ciągnąc za rękę swoją niedoszłą żonę. Japończyka nie trzeba było ciągnąć, bo jakoś super komfortowo się nie czuł, już od samego początku.

Z deszczu pod rynnę.

Ledwo wymsknęliśmy się z rąk chciwych sprzedawców dopadło nas dwóch młodych cwaniaczków, którzy zapytali się czy mogą z nami zjeść lunch. Zanim ja, czy Azjata coś powiedzieliśmy, Włoszka zgodziła się i ustalała szczegóły, gdzie możemy coś przekąsić. Wiedziałem, że jej chęć przewodzenia nam niczym Mussolini prędzej czy później za bardzo ugodzi w nasze męskie ega i dojdzie do kłótni i pewnie naszej rozłąki. Tak jak w tym przypadku.

Francesca wróży jednemu z chłopaków.
Nie byli tacy źli!
Ani ja ani pan Omaha (aka pan Osaka) nie ufaliśmy za grosz tym dziwnym gościom i nikt z nas na lunch z nimi wybrać się nie chciał. Poszliśmy z nimi jednak do knajpki, w której oprócz ogrodowej huśtawki i pysznych dań, był też całkiem rozmowny i inteligentny kelner. Nikogo oprócz nas tam nie było, więc pilnowałem się byśmy przypadkiem nie zostali naciągnięci na solidny rachunek.

Intuicja mnie jednak zwiodła i tych dwóch gości okazało się normalnymi i miłymi i szczerymi ludźmi. Pierwszymi takimi normalnymi, których ot tak poznałem na ulicy. Nie licząc pociągowych znajomości nigdy nie spotkałem nikogo w Indiach, kto po pierwsze wzbudziłby moje zaufanie, kolejno sympatię i jakąś wspólną więź. Od indyjskich ulic nie wymaga się standardów bezpieczeństwa, czystości, więc nie wymaga się też  możliwości zawarcia sympatycznych relacji. No, a tu w Khajuraho było inaczej. Może hinduska wieś rządzi się swoimi prawami?

Inna sprawa, że przez nader częsty kontakt z tragarzami, taryfiarzami, sprzedawcami, naganiaczami, pseudoprzewodnikami i nibytragarzami nabrałem do Indii chłodnego dystansu pełnego ograniczonego zaufania.

Francesca pomogła mi w swojej słodko-naiwnej dziewczęcej ufności do ludzi odkryć ten hinduski świat na nowo.

Nasze "dziecko" w centrum uwagi.
Później na brudnej ulicy pełnej błota, zwierząt i robotników wracających z jakiejś pobliskiej budowy, (a raczej przebudowy) znalazł się malutki piesek chwytający od razu za serce. Francesca nie wytrzymała, chwyciła go od razu w ramiona, zaraz przed tym, gdy prawie stratowała go krowa. Biedak był głodny i trząsł się z zimna. Włoszka poczuwszy nagły przypływ macierzyństwa nakazała mi kupić ciepłe mleko, którym zaraz psiaka nakarmiła. I tak oto dorobiliśmy się naszego „dziecka”. Francesca przytulała tego zwierzaka, aż do momentu, gdy uświadomiłem jej, że nie może go trzymać, jeśli nie zabierze go do Jaipuru. W końcu puściła go wolno na zabłoconą ulicę i niemal się rozpłakała. W międzyczasie, któryś z chłopców, który byłby koszmarem ortodontów zaoferował, iż może się nim zaopiekować… jeśli Włoszka będzie mu wysyłać 100 euro miesięcznie. Na psią karmę oczywiście.

Nasz psiaczek.
Potem jakieś dzieciaki grające piłką, a raczej flakiem, zajęły nas na dobry kwadrans i rozegraliśmy mini mecz na samym środku ulicy, po której i tak nic nie jeździło. Rodzice dzieciaków poprosiły nas o 50 rupii (2,5zł) na nową piłkę dla dzieci. Ja już chciałem iść i kupować, ale Francesca surowo mi zabroniła, jako, że „zaraz zawołają o więcej i lista będzie bez końca, a z biedą w Indiach nie można tak walczyć”. Zabrzmiało to rozsądnie i zaufałem jej. Byłem twardy i asertywny. Chyba dobrze… Chociaż strasznie powiedzieć biednemu dziecku, że mu się nie kupi nowej piłki i musi dalej rzucać tą przebitą.

Naszą idylliczną opowieść przerwała od dawna ukrywana biegunka pana Omahy, który chował to z nami ze wstydem od jakiegoś czasu. Co prawda co jakiś czas wychodził gdzieś po coś, ale myśleliśmy, że to z fotograficznej pasji. Teraz już tak bardzo bolał go brzuch, że musiał iść do apteki. Poszło z nim dwóch chłopaków z lunchu w restauracji, którzy znowu pojawili się nie wiadomo skąd.

- Ameba! – stwierdziła Francesca po namyśle.

Ja zaś w między czasie wachlowałem przed twarzą panu Japończykowi i wymieniałem wszystkie możliwe leki na biegunkę i ból brzucha.
 
- Jak przyjedziemy, to chętnie oddam – powiedziałem, bo i tak miałem tego niezłe zasoby, z których na szczęście nie korzystałem.

Skończyło się tak, że wynajęliśmy jakiegoś przedsiębiorczego chłopca, by zawiózł pana „Osakę” do pensjonatu. Chłopiec o imieniu Rajesh zorganizował zaraz jakiegoś starca z motorikszą i zachęcił nas byśmy też skorzystali z transportu. Jako, że ani Włoszka ani ja nie mieliśmy już nic do robienia udaliśmy się wszyscy do pojazdu. Po drodze Rajesh wychwalał swoje miasto, mówiąc całkiem płynnym angielskim i wypytywał nas o wszystko.

Pan Japończyk skrywa swój ból.
W ciasnej riksze podekscytowanym głosem opowiadał o swoim  domu rodzinnym, o szkole, o motorze którym kiedyś kupi i o językach świata, którymi chce kiedyś władać. Ja z chłopakiem nie rozmawiałem, ale przypadło mi do gustu jego szlachetne serce i ciekawość świata.

- Zaopiekujesz się nim? – wskazała na mnie Francesca – ja dzisiaj w nocy wyjeżdżam.
- Oczywiście. Zaopiekuję się – spojrzał na mnie chłopczyk i skinął głową.





część 4 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz