niedziela, 20 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 2 (Khajuraho, Indie)



Nazajutrz okazało się, że Włoszka zdążyła już nieco namieszać i zamówiła na cały dzień rikszarza, który przywiózł nas w nocy z dworca. Teraz pojawił się problem, bo nawet pan Japończyk nie chciał po Khajuraho jeździć, tylko wolał spacerować.

- Strata pieniędzy – powiedział Azjata to, co i tak wszyscy myśleli – te zabytki są jedynie 920 metrów stąd!

Każdy chciał podreptać do kompleksu świątyń i nie marnować bez sensu rupii.

Nieprzyjemna rozmowa spadła na Francescę. Ona zamówiła, więc niech odwołuje. Taksówkarz nie krył oburzenia i myślałem, że nas rozszarpie. Liczył, że sporo zarobi na nas – zachodnich turystach. Teraz żywo gestykulował i awanturował się z Włoszką. Nie chciałem się do niego zbliżać nie tylko ze względu na jego zapach, ale i parę, która niemal wydobywała mu się z uszów.

Śmieszna toaleta przy wiejskiej drodze.
Droga do świątyń przyjemna. Drogi niby pełne ludzi jak na wieś, bo co chwile ktoś kursował, ale nie walało się wcale dużo śmieci. To wpłynęło na +50 do mojego nastroju, bo wolałem szarobury piasek i kępy trawy od kolorowych i kłujących w oczy odpadków. Przyjemne było też, po prostu iść i nie patrzeć pod nogi. Nie to co w Bombaju, gdzie co chwila było trzeba analizować jak ominąć rozmaite atrakcje z ludzi, wózków i bóg wie jeszcze czego. Wreszcie ulica nie była torem przeszkód. Po prostu można było iść. I to też wprawiło mnie w niesamowicie dobry, przyjemny nastrój. Zaskakująca jak na ten kraj dawka przestrzeni sprawiła, że poczułem się jak chomik wypuszczony z ciasnej klatki.






Francesca już się nie gniewa.

Świątynia jaka jest każdy widzi.


Włoszka coś sobie podśpiewywała, a pan Japończyk zaczął swoją sesję fotograficzną już na drodze. Nie było w sumie jakiś arcy-ciekawych tematów, ale on zdążył pstryknąć już chyba kilkadziesiąt ujęć. Mi po kilku tygodniach podróży (licząc Skandynawię i kraje bałtyckie) już nie chciało się dzień w dzień robić po kilkaset fotek każdej minuty danego dnia. Po prostu mi się nie chciało.

Wstęp do świątyń kosztował tylko 300 rupii (15zł), ale Francesca chciała udać, że jest Hinduską i dostać bilet za 75 rupii (4zł). Moja tymczasowa towarzyszka podróży miała niemal zerowy budżet na tę podróż. Fakt, że jeździła po Indiach sama był umiarkowanie szokujący, ale fakt że miała 1000 rupii (50zł) na prawie tydzień już mocno mnie zaskoczył. To stwarzało niepewne podłoże pod jej bezpieczeństwo… Narażała się i to mocno. I choć przez kilka minut czułem silną empatię i martwiłem się o nią… ech pieprzyć to. Jej życie. Nie mogę jej matkować. Sama decyduje. Pomimo egzotycznemu mistycyzmowi i magicznych, backpackerskich realiach w jakich się poznaliśmy nie czułem z panną Italianną większej więzi. Czar zaczął się ulatniać, gdy poznałem jej żebraczo-dziwne metody rozmawiania z kasjerką i wielkiej awanturze jaką zrobiła, gdy pracowniczka ochrony zabroniła jej wnieść papierosy do środka.

- Zabrała je! – krzyknęła zaczynając jakiś dziwny monolog pełen żalu. Potem wpadła w krótkotrwałą furię.
Pan Omaha ucina sobie drzemkę.
Coś tam plumkała pod nosem o hah! prawach człowieka i własności osobistej. Powiedziałem jej żeby dorosła i zderzyła się w rzeczywistością. Halo! Jesteśmy w Indiach? Tu nie obowiązują żadne prawa… znaczy się obowiązują, ale inne. Dziewczyno na co się pchałaś?! Tak sobie wtedy pomyślałem i przekazałem jej te informacje w formie lekkostrawnego komunikatu. Włoszka jednak obraziła się, bo przecież znała Indie DŁUŻEJ i LEPIEJ niż ja, a zabranie papierosów to kradzież i tyle.

Ach, te baby. Odpuściłem i finalnie wyszło tak, że świątynie zwiedzaliśmy przez parę godzin osobno i każdy z nas tj. pan Japończyk, Francesca i ja udawaliśmy, że łączymy się w duchowym dialogu z jednym z tysiąca hinduskich bóstw.

Figury z piaskowca usadzone na budowlach wprawiały w osłupienie. Liczne kopulujące postacie wyprawiały różne dziwne rzeczy, nie tylko ze sobą nawzajem, ale też z koniami i innymi zwierzętami. Seksualne akrobacje niektórych z posążków budziły mieszany podziw i zdumienie. Kamasutra, rzekomo wyryta na ścianach musiała być jakąś dziwną hinduską fantazją, bo rozliczne pozycje wyglądały co najmniej nierealnie np. ta w której mężczyzna leży, a kobieta siedzi na nim okrakiem i jeszcze strzela z łuku w niebo. Chyba, że to jakaś mistyczna przenośnia, której ja obcokrajowiec nigdy nie zrozumiem. Ten i kilka innych sekretów dobrze utrzymanego kompleksu pozostała dla mnie tajemnicą, jako że poskąpiłem pieniędzy na słuchawki z angielskim audio-przewodnikiem. Zagadką pozostanie dla mnie też sprawa, że w jednym z budynków bożkiem na środku był wielki wieprz (?). Ktoś wie?...

Chaotyczna trasa mojego zwiedzania kolejnych świątyń, szybko mnie jednak znużyła, choć miejsce było przyjemne i relaksujące. Już potem nawet nie chciało mi się wchodzić do kolejnego budynku, zdejmować butów i podziwiać. Po jakimś czasie spotkaliśmy się z moją panną Italianną spontanicznie przed jednymi z kamiennych schodów, na samym dole.

- Pan Osaka się zgubił?
- On ma na imię Omaha. Boże… naucz się jego imienia.
- No dobrze… pan Omaha. Gdzie polazł?
- Już ponad kwadrans fotografuje kawałek ściany z płaskorzeźbami.
- Aha… no to chodź – powiedziała i chwyciła mnie za rękę.

Stara, bezzębna (?) Hinduska z miotełką otworzyła nam kratę do jednego z ołtarzyków, tak że mogliśmy wejść do środka i dotknąć posągów. Kobieta nakazała nam byśmy czołami dotknęli kamiennego kloca na środku, a przeniknie nas duchowa moc. Spróbowaliśmy. Nic. Znowu. Też nic. Fakt, faktem przyjemny chłód na głowie lekko odprężył na moment. Wychodzimy powoli, przedzierając się na bosaka przez wnętrze świątyni i dziękując za jej gest. Staruszka się uśmiecha. Wychodzimy. Za chwilę coś woła wymachując miotłą. Aaa… napiwek. No tak… na utrzymanie świątyni… jałmużna od pielgrzymów znaczy się. Tak, tak rozumiem. Nie płacę i wychodzę.
 
Gdzieś w oddali mignął nam między drzewami pan Osaka... tzn. pan Omaha.

Zabraliśmy Japończyka ze sobą i poszliśmy w kierunku kolejnej ze świątyń Kamasutry. Poszliśmy do kolejnej świątyni, która tak naprawdę była odwzorowaniem poprzedniej. Nawet pan Japończyk Omaha w końcu stwierdził, że odpuszczamy i śmigamy w inne miejsce. Panna Italianna przyznała mi rację, że strażniczka mogła zabrać jej ukochane papierosy i nie tylko miała do tego prawo, ale nawet stwierdziła, że paczka bidi* była tania i nic nie warta.

*  Bidi to tanie indyjskie papierosy, które są wykonane z tytoniu i liści tengu. Ponad 100 milionów Hindusów pali te wyroby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz